Poza wielu innymi sprawami uwielbiam jesienne rejsy po Mazurach. Pusto, wietrznie, chłodno. A jednak te nabrzeżne barwy jesieni ! Te klucze odlatujących żurawi, gęsi ! Ogromne stada czajek uciekających przed syberyjskimi mrozami gdzieś na zachód.
I załoga: prawdziwi twardziele, którzy nie pękną na widok szronu o poranku, półtorametrowej fali na Tałtach, ciemnej chmury od NNW !
Już po twarzach widać, że niejeden wiatr ich smagał, niejeden przymrozek skroń im oszronił, niejeden raz dłonie twardniały na sterze lub szotach i niejedna struna pękła w gitarze pod „czułym” uderzeniem. A jaki szacunek u tubylców ! Zawsze znajdzie się któryś chętny na dłuższą pogaduchę. A gdy jeszcze okaże się, że nie brak chęci i na popróbowanie kolejnej edycji wyrobu na miodzie, rodzynkach, czy jakimś innym dobru natury, i na przekąszenie wędzoną lub smażoną sielawką, a może węgorzowym dzwonkiem… Od razu wiadomo, że swój trafił na swego. Nic, że rano znów deszcz i wiatr. Że zimno i do portu daleko. Że skończył się gaz w butli, a na wieczór została ostatnia świeczka do kabiny. Przecież czy to na Łabapie, na Śniardwach, Dobskim, czy Nidzkim – wszędzie znajdzie się jakieś drewno na ognisko. A to rozwiązuje oba problemy na raz: i gotowania, i oświetlenia. Tylko jakąś kurtkę na plecy, garniec w garść i można grzać się choćby i do rana.
No bo jutro trzeba wracać. Sklarować łódkę, wciągnąć ją na wózek i poholować do Radomia. Jeszcze tylko ostatnia kąpiel na przystani, sprawdzenie węzłów na pasach trzymających całość, uścisk ręki bosmana i … Do zobaczenia Mazury ! Głównie tego wyznaczonego na następny październik. I tylko rysy na twarzach będą głębsze, szronu jakby więcej na głowach, jakieś w krzyżach strzykania. Ale co tam, liczy się tylko jesienny wycisk na mazurskiej Grażynie.
Ale nie zamieniłbym moich jesiennych Mazur na żadne Karaiby.