Za polarnym kręgiem, gdzieś na północ od Lofotów, jest norweski koniec świata o nazwie Hennes. To taka wiocha, znacznie mniejsza od Piasków na Mierzei. Jest coś na kształt portu, parę kutrów. I nasz „apartament”. Prosty i – jak to u Norwegów – niezwykle funkcjonalny. Łódka – marzenie: 19 aluminiowych stóp, silnik czterosuwy – 50-konny. GPS z echosondą (zadziałała już podczas trzeciego wypływu), chodzi bez zarzutu.
Pierwszego dnia łapnęliśmy prawie czterdzieści ryb. Z absolutnym pierwszeństwem Darka – największe miały z 7 kilo. Na drugi dzień pogoda była całkiem do d… Ale i tak Darek stuknął dorsza 8 kg. Ja capnąłem najmniejszego, ale za to karmazyna. Witek szedł równo, nie wyróżniając się niczym poza tym, że urwałem mu zestaw przy pomocy łódki. Zamroziliśmy już ponad 30 kilo filetów (filetowanie to moja specjalność), a jeszcze zostało nam pięć dni łowienia. O tym co dalej napiszemy jutro. W końcu to jest prawie on line. Tylko fotki o dojeździe, okolicznościach i o tym co jeszcze nie wiem czy się nam przydarzy – jako sprawy przyszłe – umieścimy tu „as soon as possible”. Mnie się marzy dorsz 10-kilowy. Witkowi – Sunderman (takie porto z promu). A Darkowi – kupa forsy na koncie (firmowym), które żona wyporządkowała do imentu. Chciałoby się jeszcze pisać, ale Witek strasznie psioczy, że trzeba coś wypić. Więc tymczasem przerywam. Do jutra ! Acha – prosił dodać ,że chodzi o herbatę. Bye.
Jutro przyszło po dwóch tygodniach. Wróciliśmy już do świata dni i nocy. Jest zimno i mokro. Za kręgiem temperatura przekraczała praktycznie bez przerwy dwadzieścia stopni. Przywieźliśmy więc furę filetów i „żarliwą” opaleniznę. A brąz na twarze wchodził nie tylko przy okazji machania pilkerem po czterdziestometrowych głębinach, ale też podczas całodziennego rejsu cieśniną Raftsundet do Svolvaer – faktycznej stolicy Lofotów. I tylko po drodze – w Trollfjordzie – ściany są tak wysokie, że słońcu nie udało się nas tam dopaść. Za to piękno i groza skał, uskoków i tęczowe refleksy na fantastycznym wodospadzie urzekały i oczarowywały. A ostry nurt przypływu w cieśninie – sprawiający wrażenie nagłej przemiany morza w górską rzekę – pozostawiał poczucie grozy. I słynne różki na skale nad Svolvaer. I cała wyspa rorbue przekształconych na hotel, a w nim bar zbudowany z szalupy z naszego statku Gdańsk, utraconego podczas wojny na pobliskich trasach konwojów. Ale wróćmy do ryb. Poza dorszami, brosmami, molwami, jakimś catfiszem, ogromna żabnica o aparycji, od której nadal ciarki przechodzą po plecach. Ponad 7 kg przerażenia ! Zaś w drodze powrotnej spotkania ze zwierzętami: lisami, prześlicznym cietrzewiem, głuszcami, orłami, dzikimi gęsiami. I – co oczywiste – reniferami, naśladującymi święte krowy. Po drugiej stronie fiordu pozostaje Narvik z jego historią. Dalej, w środkowej części odcinka szwedzkiego Kiruna. Ogromny masyw górski rozkopany i wywieziony na wagonach. To ruda żelaza, zalążek słynnej szwedzkiej stali. A po północnej stronie drogi, na zamarzniętym jeziorze, obóz Saamów, zbudowany z przyczep kempingowych. Przy każdej wędkarskie przeręble. I nadzieja na ławice arktycznych pstrągów. I znowu na południe: samochodem, pociągiem, promem, znowu samochodem. Coraz mniej śniegu, coraz więcej zieleni, a na Łotwie ogromne łąki majowych mleczy – żółte łany mniszków. I burze, ogrom chmur, ulewy, pioruny: po prostu koniec wyprawy, dom coraz bliżej i Niebo płacze, szlochając nad naszym smutnym losem – dolą romantyków, powracających do rzeczywistości: ksiąg, paragrafów, pozwów, ludzkich problemów, biznesu. Dziękujemy Niebu za to użalenie się… Dokąd następnym razem ? Może coś na A ? Słyszałem, że suszone łby monstrualnych dorszy najlepiej sprzedają się w Nigerii. Podobno robią tam z nich piekielnie ostrą zupę. Trzeba to sprawdzić…