Po raz kolejny klient(ka) uświadomił(a) mi, jak trudno jest prowadzić sprawę osoby, która przeżywa ją jako najważniejsze wydarzenie w życiu. Ciągłe wysłuchiwanie powtarzania, że można było na sali sądowej jeszcze jednym pytaniem „dobić” świadka, że – gdyby zażądać złożenia przysięgi – to pewnie wszystko powiedziałby na naszą korzyść. Że Sąd w pewnym momencie spojrzał na naszą ławę z dezaprobatą, to na pewno przegramy sprawę.
I żadną miarą nie da się wytłumaczyć, ze sprawa nie rozstrzyga się w ciągu jednej sekundy, przy pomocy jednego „złotego strzału”, lecz jest ona żmudnym, w sumie mało spektakularnym procesem odkrywania prawdy, jej kwalifikowania i wypracowywania orzeczenia. Że spektakl na sali sądowej ma znaczenie głównie dla klienta, a z reguły nigdy dla Sądu. Że uprawianie cyrku w Sądzie nie przystoi. Jakże często nie sposób przekonać też mocodawcy, że gwarancja wygranej nie jest możliwa i byłaby wyrazem braku szacunku dla niego, Sądu, wreszcie siebie samego. Że zrobimy wszystko, co przybliży nas do sądowego zwycięstwa, ale przecież sprawę ocenia się na podstawie wszelkich argumentów zgromadzonych w procesie, również tych pochodzących od drugiej strony, a nie tylko naszych przekonań.
Chciałoby się w takich sytuacjach zaproponować zmianę pełnomocnika na jednego z powszechnie znanych sądowych showmenów w togach. Może nie wygra, ale z pewnością zaspokoi potrzebę prawidłowej wizualizacji procesu. Przecież, jeżeli przegra, będzie można powiedzieć: no cóż, nie udało nam się.
Jednak szacunek do osoby, która oczekuje profesjonalnej pomocy, nakazuje mi powściągać złośliwy język i pokornie tłumaczyć, że nie pięć minut satysfakcji na sali sądowej się liczy, lecz świadomość, że – mimo wszystko – wyrok jest sprawiedliwy.