To zdarzyło się jeszcze w roku 2004. Z Warszawy wylecieliśmy Aerofłotem (TU-134), któremu druty wystawały z opon. W Moskwie nie było najgorzej. Obejrzeliśmy wszystko, co należało zobaczyć, a ponadto jeszcze Gwiezdne Miasteczko w Korolewie. W zasadzie największe wrażenie zrobił na mnie telefon z RWT (Tulipan), którym podobno kierownik lotów kosmicznych porozumiewał się z bohaterami z orbity. No, no ! Później było normalnie. To znaczy – nie wpuścili Witka na pokład samolotu do Astrachania. Na zasadzie: uchodi won !!! (Doleciał na drugi dzień). Resztą załogi dotarliśmy do bazy Gandurino przy pomocy 25-letniego Moskwicza.
Sama baza świetna. Może tylko łódki niezbyt pewne, bo z silnikami Wichr. (cytat: oni ego sdiełali na nieszcziastie ciełowo russkowo naroda – to chyba sedno rosyjskości). Za to Delta: – marzenie – sen – Eden: – te epitety to niestety za mało. Jak żyję takiego piękna nie oglądałem. I ryby: okonie, szczupaki, wzdręgi biorące na obrotówkę (koniecznie z czymś złotym i szerokim piórkiem). Sandacze. No i jamy sumowe, z których w każdej chwili można wyciągnąć kilkadziesiąt kilo żywca. Gigantyczne trzciny na brzegach (takie do sześciu metrów npm), pola lotosów z kwiatami dostrzegalnymi w październiku już tylko z rzadka. Ale za to jakie suszki po nich zostały ! Ptaki: czaple (siwe i białe), kormorany i wszelka inna swołocz. Niestety bez kaczek. Utki jeszcze nie dotarły z Syberii. Więc mamy do oglądania tylko kilka gatunków rodzimego chowu. Cyraneczek nawet popróbujemy, bo nasi myśliwi na nich skupili swoja uwagę. Gatunkiem samoistnym i całkowicie odrębnym, są jegrzy (po naszemu – przewodnicy), bez których żadną miarą w deltę nie popłyniesz. Niby fachowcy, a kotwicę rzucają z takim zamachem, że wszystkie ryby poszły w krzaki, niby znawcy topografii, ale głównie tacy, co to mówią” ja nie znaju gdie my nachodimsja). Strasznie odporni na wódkę i komary. I łakomi na dziesięciodolarówki – po sprawdzeniu, czy prawdziwe. Jednak raskaty, jamy, wody i wsio eto, szto znaczit „DELTA VOLGA”, to przestrzeń, bez odwiedzenia której, żaden rybołow nie może powiedzieć, że zna najlepsze łowiska świata. Agresywna obrotówka – dwójka lub trójka – uczynią cuda na każdym kiju. Zieleń jest tam szaleństwem. A przynajmniej grozi szaleństwem kontemplacja jej potęgi. Przeżycie warienja uchy na prirodie – to też niecodzienność. Dzwonko szczuki z takiego gara, wyłowione spośród kartoszki i traw, ma swój niepowtarzalny smak. Pozostający nie tylko na języku, ale przede wszystkim w mózgu.
I powrót: zakup czarnej ikry- całkowicie na czarno, kopczienyj (wędzony) jesiotr (też będzie w Radomiu smakował wybornie), obsługa na aeroportie w Astrachaniu, gdzie już pięciu z ośmiu nie może wejść na pokład, a po wielkiej awanturze (nie nierwujties – wsio budiet w pariadkie), wszystko wraca do normy. Potem w LOT-owskim Boenigu z Moskwy, który z Szeremietewa nie może odlecieć normalnie i po odepchnięciu od rękawa wszystko gaśnie na półgodziny, bo mają „inne” procedury.
Cała ta wyprawa wyglądała jak słowa kapitana wypowiedziane na 11 tys. m: „Drodzy Państwo, musicie wiedzieć, ze nasz lot odbywa się z bardzo poważną usterką samolotu, która najbardziej ewidentnie ujawnia się na lotniskach rosyjskich”. Później coś jeszcze mówił. Ale już nikt nie był w stanie usłyszeć. I powórzyć. Ja – z powodu „russkowo standarda”. Czy może Wyborowej ?.